28 stycznia 2010

4. Paweł Krzysztof, 23 lata, Opole


Nago. Pokochać siebie to zaakceptować siebie, w tym także własną Cielesność. W pewnym okresie miałem problem z zaakceptowaniem swojego ciała... Przy pędzącym konsumpcjoniźmie mediów i kreowanym przez nie błędnym i płytkim ideale męskiej sylwetki, bardzo łatwo popaść w kompleksy. Na szczęście ktoś mi pokazał, że moja szczupłość jest wielkim atutem w świecie modelingu. Brak kolejnych warstw mięśni, tłuszczu pozwala mi spełniać najbardziej chore wizje artystów fotografików, opiewające ludzką mroczność i ułomność.
Sam akt nigdy nie był dla mnie problemem, wiedziałem że pozując jestem tylko mięsem, przedmiotem który jest tematem zdjecia. W dzisiejszym świecie coraz bardziej zdominowanym przez usługi wszystko jest produktem. Ja jestem Produktem. Moje ciało jest Produktem.

Lubię. Często zazucano mi narcyzm, bezktytyczność i zadufanie w stosunku do własnej osoby. Wynikały te opinie, głównie z czegoś bezcennego co dobrze by każdy człowiek posiadał. Tą bezcenną rzeczą jest świadomość własnego ciała i świadomość tego co podkreśla nasze atuty.
Tak. Jezeli powiesz mi że świetnie wyglądam, powiem dziękuję... WIEM. Uwielbiam dobrze wyglądać, uwielbiam podkreślać swoją indywidualność. Lubię elegancję podpartą nutką ekstrawagancji. Bo wiem, że zapadam w pamięć i znam moc rozpoznawalności.

Nienawidzę. Słowo "nienawidzę" troszkę mnie deprymuje, bo raczej staram się unikać emocji, które wyczerpują mnie emocjonalnie. Nazwałbym to raczej "dyskomfortem ubioru". Nie lubię, źle się czuję jako lalka. Irytuje mnie gdy Projektanci i Wizażyści, których gust i bardzo względne poczucie estetyki, dyktują mi jak mam wyglądać. Jest to chyba jedyny minus wykonywania zawodu Modela. Gdy ktoś obwiesza Cię szmatami, które sprawiają, że wyglądasz niekorzystnie, że czujesz się źle i doskonale wiesz, że jest to w złym guście i smaku. Nie masz na to wpływu, nikt nie pyta Cię o zdanie. Jesteś Produktem... co gorsza bardzo złej jakości.

22 stycznia 2010

3. Izabela, 26 lat, Wrocław


Nagość człowieka zaczyna się podczas porodu i to od wtedy jesteśmy nadzy. Gdy jesteśmy mali nie jesteśmy świadomi nagości, jest tylko ciało, na które zakłada się ubranie. Będąc nago jesteśmy bezbronni. Świadomość pojawia się dopiero gdy dorastamy wtedy zaczynamy się wstydzić własnego ciała. U mnie tak właśnie było, wstydziłam się jako nastolatka bo długo czekałam, aż pojawią się u mnie piesi. Przebieranie na w-fie było straszne, często uciekałam do łazienki by nikt nie zauważył, że pod bluzką nic nie ma. Po prostu nie miałam piersi, a teraz jest to jedna z rzeczy w moim ciele, które uwielbiam, lubię na nie patrzeć – można powiedzieć, że jestem z nich dumna. Ta część ciała tak się zmieniła, że aż nie mogę w to uwierzyć.

Akty – czym one są. Dla mnie są formą sztuki, czymś czego musiałam się nauczyć by się w pełni zaakceptować. Pozowanie do aktów sprawia mi wielką przyjemność, pokazuje to co we mnie piękne, to czego szukałam przed lustrem i to co zawsze chciałam ukryć. Pierwsze spotkanie z aktem było niesamowitym przeżyciem, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mi się spodoba. Pokazanie nagiego ciała jest dla mnie łatwiejsze niż pisanie o tym czy pokazywanie tego na blogu, dopiero teraz pisząc te słowa tak naprawdę czuję się roznegliżowana.

Pierwsze co robię wracając do domu z pracy czy też spotkania to rozbieram się. Zdejmuję biżuterię, codzienne ciuchy, uniform. Lubię swobodę, nie lubię ograniczeń, krępacji. To potrafi mi zapewnić zwykły T-shirt oraz majtasy, w tym czuje się sobą. Taki strój nie ogranicza moich ruchów. W takim stroju mogę przyjąć znajomych i nie wstydzić się niczego. Nie zwracam uwagi na nic tylko szaleję, bo to właśnie jestem ja.

Suknia ślubna... kto by pomyślał, że właśnie taki strój może być znienawidzony przez kobietę. Zazwyczaj kojarzy się z czymś pięknym, każda mała dziewczynka marzy by ją założyć, by każdy ją podziwiał, bo w białej sukni przed ołtarzem jest się najważniejszą osoba. U mnie też tak miało być, marzenia miały się spełnić lecz niecały miesiąc przed ślubem wszystko runęło. Nikt nie przewidział, że strój, który miał być najbardziej ukochaną z sukienek stanie się czymś na co nie zechce się patrzeć, a tym bardziej zakładać.

21 stycznia 2010

2. Karolina, 23 lata, Wrocław


Kluska na golaska. To nie było takie łatwe jak się niektórym wydaje. To nie tylko zrzucenie z siebie wielu warstw odzieży. To walka z tymi armiami niedoskonałości, które nas wszystkie prześladują. To akceptacja siebie samego. Nigdy nie zapomnę mojego „pierwszego razu” z aktem. Samo rozebranie się nie było takie trudne, najgorsze było to, gdy okazało się ze muszę stanąć nagusia przed lustrem i powiedzieć co mi się w sobie podoba. Matko Boska! Co mi się tu może podobać? Kluska jak Kluska, milion kompleksów, półtora miliona niedoskonałości… nie odpowiedziałam nic. Po chwili, by nie wyjść na stukniętą burknęłam po cichu ze pupa, bo to ją zawsze chwalił mój chłopak… ehh.

Dlaczego pozuję do aktów? By w pełni zaakceptować samą siebie i dlatego, że to bardzo polubiłam. Dla niektórych to latanie z gołymi cyckami, zboczenie, inni spalili by mnie na stosie. A dla mnie to piękno, sztuka, pokazywanie prawdziwej osoby, a nie wymyślonych przez kogoś postaci.

O tak, to co najbardziej kocham… „dres, mam dres”. No co tu dużo mówić, luźne to to, mięciutkie, kochane, nie na pokaz tylko dla wygody, nie martwisz się, że się kolana wypchają, że ma plamy od kleju, i że się pruje ;) Mój kochany dres.

Białe bluzki, czarne spodnie, sukienki, żakiety – pogrzeby, wesela, stypy, egzaminy, wizyty babci która zrobi Ci zaraz „papuśne policzki”. Oh, bleh, fuj, aight! Tragedia! Niewygodne to to, trzeba stać prosto, nie ruszać się bo się wybrudzi , pogniecie. Kara jakich mało. Strasznie się w takich rzeczach czuję nieswojo. To nie prawdziwa ja, to podstawiony manekin, który ma się ładnie prezentować na danych imprezach.

20 stycznia 2010

1. Ania, 23 lata, Wrocław


Nagość... taka się urodziłam – naga i bezbronna... bez wstydu, który jednak szybko przyszedł... Dorastanie – nie zawsze akceptowałam swoje ciało i swoją nagość, odrzucałam ją, w lustrze widziałam brzydkie kaczątko, za małe piersi, za krótkie nogi, długo można by wymieniać. Nagość była czymś wstydliwym... będąc nago, nie byłam sobą... moje ciało istniało gdzieś obok mojego prawdziwego ja...

Gdy minął zwariowany czas burzy hormonów, nadszedł okres, gdy moje ciało i ja zaczęły stanowić dla mnie jedno... kiedy potrafiłam stanąć przed lustrem nago i nie wyszukiwać swoich wad, ale próbowałam znaleźć zalety... Co się stało, że zaakceptowałam się jeszcze bardziej? Zostałam zaakceptowana przed drugą osobę, pokochana prawdziwą miłością... zobaczyłam siebie oczami kogoś, dla kogo wszystko we mnie było i jest najwspanialsze...

Dlaczego pozuję czasami do aktów? By potrafić zaakceptować swoja nagość, również, gdy nie ma przy mnie osoby, która na każdym kroku uwielbia każdy fragment mojej cielesności... ale również dlatego, by poczuć się bezbronnie... kiedy nie zakrywam się pod warstwami ubrań, kiedy jestem tylko ja i moje uczucia, fragment mojej duszy... gdy nie mogę udawać kogoś, kim nie jestem... przez to poznaję siebie za każdym razem, gdy staje nago przed błyskającym fleszem...

Gdy ubranie nie krępuje moich ruchów, czyli dresiara Ania... gdy po całym dniu wracam do domu, jedyne o czym marzę, to zrzucić z siebie niewygodne ubrania i przebrać się w dres... Dresowe spodnie, jakaś wyciągnięta koszulka, bluza (jestem zmarzluch, więc od wczesnej jesieni do późnej wiosny nawet w domu zakładam na siebie kilka warstw)... Biżuterię zdejmuję przekraczając próg domu. Czasami wcześniej, już na schodach, ale zgubiłam w ten sposób pierścionek i kolczyki, które niezauważone wypadły mi ręki, więc teraz staram się uważać...

Hmm... tak się właśnie zastanawiam, bo gdy wychodzę z domu i nie mam na sobie zegarka i jakiegoś pierścionka, nie wspominając o innych elementach biżuterii, to czuję się trochę naga... może lepiej – „niedoubrana”, a w domu wszelkie ozdoby na moich rękach, uszach, szyi są balastem, przeszkadzają w odpoczynku, relaksie...

Teraz też siedzę w dresowym stroju, z kubkiem gorącej czekolady i właśnie tak czuję się naprawdę sobą w swoim domu.


Gdy trzeba ubrać uniform – nielubiane garnitury, koszule, spódnice i sukienki... są takie sytuacje w moim życiu, że kiedy staję przed szafą i na samą myśl o tym, co muszę z niej wyciągnąć i na siebie założyć, już jest mi niewygodnie... Ani stać, ani usiąść (z podkulonymi nogami oczywiście, tak jak lubię najbardziej), trzeba uważać, żeby się nie wygniotło... To nie strój dla mnie – garnitur, sukienka, spódnica, coś eleganckiego, coś na sztywno jednym słowem... Może to kwestia złych skojarzeń, egzaminy, rodzinne spotkania (na których każda ciocia chce wiedzieć o mnie więcej, niż sama wiem), pogrzeby... A może ja po prostu taka nie jestem, nie potrafię być sztywna, poukładana, idealna.... Może jeszcze nie dojrzałam do tego... Teraz zdecydowanie wolę dresy... Na polubienie uniformów nadejdzie jeszcze czas, być może...